10:00 – Muzeum Historii Naturalnej (a przynajmniej taki był plan :)
Natural History Museum to jedno z trzech wielkich muzeów w South Kensington, obok Muzeum Nauki oraz Muzeum Wiktorii i Alberta. W neogotyckim wiktoriańskim gmachu z 1881 r. znajduje się blisko 75 mln eksponatów (wstęp bezpłatny).
fot. Sebastian Dahler – flickr.com/ CC
Mój plan zwiedzania obejmował m.in: galerię dinozaurów, w tym odlew szkieletu diplodoka, o długości 26 m, wykopanego w Wyoming w 1899 r. (to największy odkryty do tej pory kompletny szkielet dinozaura), wiszący w powietrzu model płetwala błękitnego (naturalnej wielkości!), plaster wycięty z pnia sekwoi o średnicy 6 m, a także prezentację historii wszechświata (od wielkiego wybuchu po kres układu słonecznego) oraz sprawdzenie na symulatorze, jak przebiega trzęsienie ziemi…
Niestety… Tłum ludzi zmierzający w tym samym kierunku sprawia, że potwierdzają się moje przypuszczenia – przed wejściem do muzeum ciągnie się niebotyczna kolejka (sobota!). W najbardziej optymistycznym wariancie zanosi się na dwie godziny czekania, w najgorszym – pewnie pół dnia… No cóż, darmowe muzea mają jednak swoją cenę… Z żalem rezygnuję ze zwiedzania, ale… nie ma tego złego – to będzie dobry powód, żeby znów wrócić do Londynu :)
11:00 – Dzielnica Belgravia
Wychodzę z metra na st. Hyde Park Corner i nieoczekiwanie trafiam w sam środek tłumu z transparentami. Okazuje się, że to ogromna proeuropejska manifestacja, przeciwko Brexitowi. W „Marszu dla Europy” (zorganizowanym spontanicznie przez media społecznościowe), który rozpoczął się nieopodal Hyde Parku, a zakończył przed Parliament Square, wzięło udział około 50 tys. Brytyjczyków! (jak się później dowiedziałam z internetu).
Mijam demonstrantów i kieruję się w stronę Belgravii, najdroższej i najbardziej prestiżowej dzielnicy Londynu. Jeszcze pod koniec XVII w. tereny te były własnością baronetów Grosvenor (późniejszych książąt Westminster). Dzisiejsza elegancka zabudowa pochodzi z XIX w. Swoje siedziby mają tu liczne ambasady i znane osobistości, mieszkała tu m.in. Margaret Thatcher. Klasyczna architektura, elitarne rezydencje z białymi stiukami i stonowane ulice mogą nieco onieśmielać swoją wytwornością…
Grosvenor Crescent nosi miano najdroższej ulicy Wielkiej Brytanii, gdzie ceny domów zaczynają się od kilkunastu milionów funtów wzwyż. Mieszkańcy tych ekskluzywnych apartamentów mają za sąsiadów rodzinę królewską, a do Harrods’a mogą wpadać na zakupy niczym do sklepu za rogiem ;)
Mijam Halking Street, gdzie mieści się siedziba Klubu Kaledońskiego/Szkockiego (The Caledonian Club) – prywatnego klubu założonego w 1891 r., zrzeszającego Szkotów w Londynie. Przystaję na chwilę, by wysłuchać pieśni granej na dudach przez Szkota w tradycyjnym kilcie.
Przechodzę przez Belgrave Square Garden i skręcam w Eaton Place – drugie najdroższe miejsce Londynu. Wystarczy popatrzeć na samochody… :)
Zaglądam jeszcze na pobliską Sloane Gardens, w bogatej dzielnicy Chelsea, by zobaczyć eleganckie domy z czerwonej cegły zamożnych Londyńczyków.
12:00 – Dzielnica Nothing Hill i Portobello Market
Wracam do metra i jadę do Notting Hill – ulubionej dzielnicy gwiazd muzyki, mody i świata mediów, która swój urok zawdzięcza mieszaninie wielu kultur i stylów życia.
Nothing Hill stało się modne pod koniec XX w., ale jeszcze w XIX w. dookoła znajdowały się slumsy. W latach 50-tych XX w. była to bardzo biedna dzielnica, gdzie masowo osiedlali się imigranci z Karaibów (stąd słynny Nothing Hill Carnival – karaibski karnawał, który jest drugim największym karnawałem po Rio de Janeiro). Dziś Nothing Hill uchodzi za jedną z najdroższych dzielnic Londynu, a ceny domów z kodem pocztowym W11 zaczynają się od miliona funtów wzwyż.
Zmierzam do Portobello Road, gdzie w każdą sobotę (a dziś sobota!) odbywa się targ antyków, staroci i wszystkiego, na co tylko znajdzie się kupiec. Ulica została nazwana na cześć zwycięstwa Anglii nad Hiszpanią w Puerto Bello nad Zatoką Meksykańską w 1739 r.
Portobello Road wypełniają dziesiątki straganów, gdzie można kupić przysłowiowe mydło i powidło.
Miłośnicy zdjęć zachwycą się kolekcją starych aparatów fotograficznych…
Koneserzy dobrej muzyki znajdą kolekcje płyt winylowych najlepszych zespołów wszech czasów…
Na jednym ze stoisk z książkami dostrzegam (być może pierwsze?) egzemplarze przygód Jamesa Bonda :)
A w sklepie kartograficznym znajduję niezwykłe mapy świata, sprzed dwóch stuleci…
Na Portobello Road goszczą także uliczni artyści i performersi…
Pomysł na biznes: „Portobello Spring Fries”, czyli jak sprzedać jednego ziemniaka w cenie trzech kilo :)
Wspaniały industrialny wystrój sklepu z ubraniami…
I inne akcesoria… :)
Dzielnicę Nothing Hill rozsławiła na cały świat hollywoodzka produkcja z Julią Roberts i Hugh Grantem w rolach głównych. „Travel Bookshop” była pierwowzorem filmowej księgarni, gdzie bohaterowie filmu spotkali się po raz pierwszy.
W drodze powrotnej do metra spotykam rozbawiony autobus – piętrowego Routmastera, którego młoda para wynajęła dla swoich weselnych gości. Takie rzeczy to tylko w Londynie :)
14:00 – Oxford Street
Wysiadam na st. Oxford Circus, gdzie krzyżują się dwie największe ulice handlowe Londynu: Oxford Street i Regent Street. Ruszam Oxford Street i podążam za tłumem, bo dwukilometrową ulicę odwiedza codziennie pół miliona osób! To prawdziwy raj dla zakupoholików – swoje siedziby ma tu ponad 300 sklepów, w tym siedem dużych domów towarowych!
Jednak większość tutejszych sieciówek jest znana w Polsce, a przy obecnym kursie funta ceny będą wyższe niż w kraju. Za to z pewnością warto zapolować tu podczas wyprzedaży, które w Londynie dochodzą do 70-80 %.
Elegancka Regent Street jest znana ze sklepów premium, a w kategorii „handlowych ulic świata” może śmiało rywalizować z Champs-Elysées w Paryżu i Fifth Avenue w Nowym Jorku. Każdego roku odwiedza ją ponad 7 milionów turystów, których przyciągają ekskluzywne marki, m.in. Armani, Burberry, COS, Calvin Klein, Guess, Ted Baker, Michael Kors, Karen Millen, czy Tommy Hilfiger.
Mijam luksusowe butiki i z ciekawości zaglądam tylko do taniego Primarka (którego nie ma Polsce). Wychodzę rozczarowana – ubrania nie są warte swojej ceny, nawet na wyprzedaży. Po krótkiej przerwie na kawę wsiadam do metra i jadę zobaczyć najsłynniejszą w Londynie reklamę Coca-Coli.
16:00 – Piccadilly Circus
Wysiadam na Piccadilly Circus – słynnym placu i jednocześnie ruchliwym skrzyżowaniu, które powstało w 1819 r., w samym sercu rozrywkowej dzielnicy West End.
Za sprawą gigantycznych reklam świetlnych, umieszczonych na fasadzie narożnego budynku, Piccadilly Circus jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych miejsc w Londynie.
Pierwsze tablice reklamowe pojawiły się tu pod koniec XIX w., a pierwsze neony, które zamontowano w 1910 r., reklamowały przyprawy do zup Bovril oraz Schweppes Tonic Water. Gigantyczna reklama Coca-Coli powstała 60 lat temu i… istnieje do dziś, choć zmienił się jej wygląd i technologia. Ówczesny neon miał 13 m2, ważył dwie tony i składał się z półtora kilometra rurek. Dziś neony ustąpiły miejsca wielkim ekranom LED.
Przyglądam się fontannie z figurką, powszechnie uważaną za skrzydlatego Erosa, która stała się jednym z symboli Londynu. W rzeczywistości to Anioł Miłosierdzia, upamiętniający znanego londyńskiego filantropa.
Nagła ulewa sprawia, że kolejne pół godziny spędzam w pobliskim sklepie z pamiątkami. A doprawdy jest w czym wybierać – znajdziecie tu wszystkie możliwe gadżety z napisem „London” :)
Oto Teddy – pluszowy miś Jasia Fasoli :)
A to „Tańcząca Królowa” (zasilana baterią słoneczną ;) Tylko pogratulować Królowej dystansu do siebie :)
18:00 – Chinatown
Po deszczu nie ma już śladu. Z Piccadilly Circus zmierzam na wschód ul. Coventry Street i skręcam w lewo w Wardour Street. Tradycyjny, bogato zdobiony paifang (brama) oraz dwujęzyczne napisy to znak, że już za chwilę znajdę się w zupełnie innym świecie – chińskiej dzielnicy. Wracają wspomnienia i emocje ubiegłorocznych wakacji, które spędziłam w Chinach…
Londyński Chinatown to największa w Europie chińska dzielnica. Chińczycy pojawili się tu już w XVIII w., kiedy spółka „East India Company” zatrudniała tysiące chińskich marynarzy, którzy z czasem zaczęli się tu osiedlać. Przekraczając bramę Chinatown zostawiamy za sobą czerwone budki telefoniczne oraz piętrowe autobusy i wkraczamy w sam środek wielobarwnego azjatyckiego tygla… Koniecznie zajrzyjcie tu na przełomie stycznia i lutego, kiedy na ulicach odbywa się barwna i huczna parada powitania Chińskiego Nowego Roku!
Główną ulicą Chinatown jest Gerard Street – kulturalne i finansowe centrum chińskiej społeczności w Londynie. Tu znajdują się najlepsze w mieście chińskie restauracje oraz wiele orientalnych sklepów.
Pora na późny lunch. Wstępuję do jednej z licznych chińskich restauracji typu bufet, gdzie za kilka funtów można jeść do woli. I cieszę się, że znów mam okazję spróbować chińskiej kuchni, która w ubiegłym roku tak mi zasmakowała…
19:00 – Covent Garden
Z Chinatown kieruję się do Covent Garden, dzielnicy znanej ze spotkań artystów, cyrkowców, muzyków i osób związanych ze sztuką. Po drodze mijam Leicester Square, serce londyńskiego świata filmu, gdzie w słynnym kinie „Odeon” odbywały się światowe i europejskie premiery (m.in. serii o Jamesie Bondzie, serii o Harrym Potterze, Alicji w Krainie Czarów, czy amerykańskiego filmu Avatar).
Zatrzymuję się przy pomniku Agaty Christie, najlepiej sprzedającej się autorki wszech czasów. Jej 90 kryminałów wydano w ponad miliardzie egzemplarzy w języku angielskim, a drugi miliard przetłumaczonych na 45 języków obcych. Od lat nie tracą one na popularności i wciąż znajdują się na liście bestsellerów, zaraz po Biblii i dziełach Szekspira. Pomnik wykonany z brązu ma formę książki, z umieszczonym wewnątrz popiersiem słynnej pisarki.
Zaglądam też na Broad Court, w pobliżu Opery Królewskiej, gdzie znajduje się pomnik młodej tancerki, (autorstwa włoskiego rzeźbiarza, Enzo Plazzotta, zakochanego w balecie) oraz kilka czerwonych budek telefonicznych – pocztówkowe tło dla miłośników „słit foci” ;)
Wstępuję jeszcze do Covent Garden Market, historycznego targu owocowo-warzywnego, którego tradycja sięga połowy XVII w. Mieści się tu jedna z londyńskich restauracji Jamiego Olivera („Jamie Oliver’s Union Jacks”). Wolnych stolików brak.
20:00 – Chillout :)
Pora na odpoczynek. Marzę o zimnym piwie w tradycyjnym brytyjskim pubie, jednak to sobota wieczór, w dodatku wieczór piłkarski (ćwierćfinał Euro 2016!). Okoliczne lokale pękają w szwach, a znalezienie wolnego miejsca graniczy z cudem… A jednak szczęście mi sprzyja! Wieczór spędzam przy kuflu wyśmienitego Abbot Ale, w klimatycznym starym pubie o wdzięcznej nazwie „Biały Łabędź” :) Cheers!
Czytaj dalej TUTAJ
Fotorelację z pierwszego dnia w Londynie znajdziesz TUTAJ