Dwie godziny drogi od Bangkoku, w niewielkiej miejscowości Kanchanaburi położonej w samym sercu dżungli, wznosi się jeden z najsłynniejszych mostów świata. Dramatyczna historia jego budowy stała się znana za sprawą oscarowego dzieła Davida Leana. Oto most na rzece Kwai – symbol II wojny światowej na Dalekim Wschodzie i japońskich zbrodni wojennych.
Dzieje budowy Kolei Tajsko-Birmańskiej, powszechnie znanej jako Kolej Śmierci, to jedna z najczarniejszych kart II wojny światowej w Azji Południowo-Wschodniej. Dramatyczna historia zainspirowała francuskiego jeńca Pierre’a Boulle do napisania powieści „Most na rzece Kwai”. Na jej podstawie w 1957 r. David Lean nakręcił jeden z najlepszych dramatów wojennych wszech czasów, który zdobył siedem Oscarów i stał się klasyką wojennego kina. Dzięki niemu cały świat dowiedział się o tragicznych losach alianckich jeńców wojennych wziętych do niewoli przez Japończyków. Niestety ich losy były o wiele bardziej tragiczne niż zostało to przedstawione w filmie (który notabene nakręcono na Sri Lance, a nie w Tajlandii). Ani powieść, ani film, nie wspominają także, jak wielu azjatyckich robotników straciło życie przy budowie kolei…
Budowa Kolei Śmierci rozpoczęła się w czerwcu 1942 r. Japończycy, którzy już na początku wojny kontrolowali duży obszar Azji Południowo-Wschodniej, zaczęli przygotowywać się do ataku na Indie Brytyjskie. Kiedy działania aliantów prowadzone w okolicy Singapuru i cieśniny Malakka zablokowały drogi morskie w tym rejonie, Japończycy przystąpili do budowy monumentalnej linii kolejowej, która miała mieć kluczowe znaczenie dla szybkiego transportu wojsk, broni i amunicji z Tajlandii do wojsk japońskich stacjonujących w Birmie. W czasie największego wykorzystania kolei Japończycy wysyłali dziennie średnio 6 pociągów dostarczających zaopatrzenie i wojska na birmański front.
Linia kolejowa o długości 415 km miała połączyć Bangkok w Tajlandii i Rangun w Birmie. Czas budowy kolei, która biegła serpentynami przez dżunglę i przełęcze górskie obliczono na pięć lat, ale Japończycy wydali rozkaz, by linia kolejowa została ukończona w ciągu… 12 miesięcy! (w rzeczywistości trwała 16 miesięcy, do października 1943 r.). Do budowy 260-kilometrowego odcinka w Tajlandii jako siłę roboczą wykorzystano 60 tys. alianckich jeńców wojennych oraz 250 tys. robotników z Azji.
źródło: www.hellfire-pass.commemoration.gov.au
Aby zbudować linię kolejową więźniowie karczowali dżunglę i przebijali tunele przez skały, budowali nasypy, kładli trakcje i wznosili mosty. Najtrudniejszym odcinkiem była budowa torów przez przełęcz Hellfire Pass, 80 km od Kanchanaburi. Przez 18 godzin na dobę jeńcy wykuwali w litej skale tunel przy pomocy prymitywnych narzędzi. W świetle pochodni oświetlających miejsce pracy wyglądali jakby znaleźli się w czeluściach piekła, stąd nazwa tego odcinka: „Przejście Ognia Piekielnego”.
fot. Zoe Goodacre – flickr.com/ CC
Niewolnicza, nadludzka praca, głodowe racje żywieniowe i spartańskie warunki sprawiały, że liczba ofiar lawinowo rosła z dnia na dzień. W dodatku gorący i wilgotny klimat sprzyjał rozwojowi malarii, cholery i dyzenterii. Japończycy traktowali jeńców przedmiotowo – niczym wymienialne narzędzia pracy. Najtrudniejsze odcinki budowano kosztem jednego życia za jeden kolejowy podkład… Stąd właśnie wzięła się nazwa „Kolej Śmierci”…
Na trasie Kolei Śmierci zaplanowano około 300 wiaduktów, estakad i mostów. Jednym z nich był most na rzece Kwai o numerze 272 i długości 346 m, który przeszedł do legendy za sprawą wspomnianego już słynnego dramatu wojennego. Stalowe elementy mostu sprowadzano z Jawy i montowano przy użyciu bloków i lin. Jednak budowla uwieczniona w powieści i w filmie znajdowała się nieco dalej na północ i dziś już nie istnieje. Most, który stanowił kluczowy punkt linii kolejowej, został zbombardowany przez amerykańskie lotnictwo 2 kwietnia 1945 r. Most na rzece Kwai, który dziś oglądamy, wsparty na masywnych filarach, z charakterystycznymi łukowatymi przęsłami po bokach i kanciastymi pośrodku, to rekonstrukcja, odbudowana w ramach reparacji wojennych przez Japończyków.
Do słynnego mostu dopłynęłam tratwo-restauracją holowaną przez łódź motorową. Rejs po rzece Kwai trwa niecałą godzinę i prowadzi przez malowniczą okolicę.
Ścieżka dźwiękowa z filmu, z charakterystycznymi gwizdami, która nagle rozbrzmiała z głośników na tratwie to znak, że dopływamy do azjatyckiego pomnika II wojny światowej.
Po moście zawsze spaceruje mnóstwo turystów. Ale uwaga, dwa razy dziennie przejeżdża tędy pociąg! Jeśli właśnie znajdujecie się na torach, można schronić się na jednym z wielu balkoników umieszczonych między przęsłami.
Każdego roku, na przełomie listopada i grudnia, odbywa się tu Festiwal na Rzece Kwai – huczne święto upamiętniające atak aliantów na most. Towarzyszy mu wspaniałe widowisko świetlne, któremu wtórują dźwięki muzyki, imitujące odgłosy nalotu bombowego. Spektakl jest bardzo popularny, dlatego miejsca trzeba zarezerwować z dużym wyprzedzeniem.
Liczbę ofiar głodu, chorób i wyczerpania podczas budowy Kolei Śmierci szacuje się na 16 tys. alianckich jeńców wojennych i 100 tys. cywili. Wielu ofiar nie udało się zidentyfikować. Niestety historia niewiele miejsca poświęca bezimiennym azjatyckim robotnikom…
Na Cmentarzu Wojennym w Kanchanaburi spoczywa 6982 alianckich żołnierzy, głównie Holendrów, Brytyjczyków i Australijczyków. Ciała żołnierzy amerykańskich przeniesiono na cmentarz wojskowy Arlington w Waszyngtonie.
Pieczę nad cmentarzem w Kanchanaburi sprawuje Komisja Grobów Wojennych Wspólnoty Brytyjskiej i trzeba przyznać, że robi to doskonale. Nekropolia jest wyjątkowo zadbana, trawniki idealnie przystrzyżone, a proste, identyczne tablice nagrobkowe lśnią w blasku słońca.
Można w zadumie pospacerować między rzędami grobów i przyjrzeć się napisom na pamiątkowych tablicach. Widnieją tam nazwiska, daty, nazwy oddziałów, gdzieniegdzie leżą chorągiewki.
Większość żołnierzy nie miała więcej niż 30 lat… Tam, gdzie brakuje nazwiska, wyryto tylko słowa: „Człowiek, który oddał życia za kraj”… Niestety azjatyccy robotnicy nie zostali w taki sposób upamiętnieni…
Tuż obok cmentarza jenieckiego mieści się Muzeum Kolei Tajsko-Birmańskiej. Muzeum wykorzystuje techniki interaktywne, dioramy i makiety prezentujące model trasy Kolei Śmierci w dolinie rzeki Kwai, zdjęcia z budowy linii kolejowej, makietę szpitala obozowego, czy też eksponaty, listy do rodzin i inne pamiątki przekazane przez byłych więźniów (w muzeum nie wolno robić zdjęć).
By uzmysłowić sobie piekło tamtych czasów warto odwiedzić także Muzeum Wojenne JEATH założone w 1977 r. na terenie kompleksu świątynnego Wat Chai Chumphon. Nazwa muzeum to skrót od pierwszych liter krajów, których obywatele budowali Kolej Śmierci: Japonia, Anglia (England), Australia/Ameryka, Tajlandia, Holandia. Na muzealną ekspozycję składają się przedmioty codziennego użytku, wzruszające listy do rodzin, szkice i obrazy przedstawiające katorżniczą pracę oraz tortury, jakim poddawali jeńców Japończycy. Eksponaty zostały umieszczone w trzech bambusowych chatach, które odzwierciedlają spartańskie warunki życia oryginalnego obozu jenieckiego.
Muzeum JEATH nie należy mylić ze znacznie nowszym i prywatnym Muzeum II Wojny Światowej (World War II Museum) mieszczącym się tuż obok mostu, którego ekspozycja ma ponoć niewiele wspólnego z wojną i nie jest godna uwagi.
Przejazd fragmentem Kolei Śmierci jest dziś atrakcją turystyczną. 77-kilometrowa trasa wiedzie z Kanchanaburi do stacji Nam Tok. Ja przejechałam krótszy odcinek: z Wang Pho do Thakilen.
Podróż nie trwa długo, jednak, gdy mamy w pamięci tragiczną historię tej kolei, wywołuje duże emocje. Niewygody pociągu trzeciej klasy (drewniane siedzenia i wentylatory zamiast klimatyzacji) rekompensują wspaniałe widoki za oknem. Bo, paradoksalnie, okupiona życiem tysięcy ludzi trasa jest bardzo malownicza, droga wije się przez środek gęstej dżungli i wzdłuż doliny rzeki Kwai.
fot. calflier001 – flickr.com/ CC
W pociągu panuje radosny gwar, błyskają flesze aparatów, trudno oprzeć się wrażeniu – podobnie jak na słynnym moście – że ludzki dramat miesza się tu z komercją… Przejeżdżając tą trasą pozwólmy sobie na chwilę zadumy nad losem ludzi, którzy za linię kolejową zapłacili najwyższą cenę…
Pozostając w kręgu tych tragicznych wydarzeń polecam także film „Droga do zapomnienia” (The Railway Man) – opartą na faktach historię byłego więźnia obozu jenieckiego (w tej roli Colin Firth) pracującego przy budowie Kolei Śmierci, który wyrusza do Tajlandii na poszukiwanie swojego dawnego oprawcy. Część scen filmu rozegrała się w Kanchanaburi. Po wizycie w tym miejscu film nabiera szczególnego znaczenia…
No kolej śmierci raczej bym się nie odważył. Wygląda jakby zaraz miała się rozpaść, a pewnie jak pociąg przejeżdża to mosty skrzypią i się uginają.
Nie było tak źle! :) Pozdrawiam
Ja chyba też raczej bym sie nie odważył. Widziałam filmy z tej kolei. Mosty skrzypią i uginają się jakby miały się zaraz rozpaść.
Myślę, że naprawdę nie ma się czego obawiać! Drewno jest materiałem naturalnym, więc nieustannie pracuje (kurczy się i pęcznieje). W każdym razie póki co – nic się nie rozpadło ;)